Ostatnio mieliśmy w domu napiętą atmosferę. Powód był prosty: tzw. Mój od dwóch miesięcy nie widział fryzjera, a sprawy skomplikowały się tak, że nie dość nakazów i zakazów w związku z pandemia, to jeszcze jego fryzjer.... zszedł z tego padołu. No niestety leciwy już był.
Wszyscy straszyli nas, że terminy są ustalane na koniec czerwca (mamy obecnie koniec maja), więc zgrzytanie zębami było, bo tu w międzyczasie "do ludzi trzeba wyjść!".
Pacnęliśmy palcem po mapie najbliższego miasta i pierwsza próba.
Kuzna! I udało się! Wizyta była tego samego dnia!
Z tym, że.... ten tego.... teraz wiemy dlaczego termin był tak bliski.... zamiast prostego, męskiego ciecia są na głowie ząbki, doliny i miejsca, które powinny być zakryte przed okiem ludzkim.
Ja udaje, że nie widzę, on żyje w niewiedzy, córka chichra się tylko u siebie.
Po co psuć atmosferę jak ludzie i tak poczekają do następnego tygodnia? Do tego czasu odrośnie, ugniecie się, może wyrówna.
Jednak tzw. Mój coś tam czul w kościach. Zrobił termin dla córki.
Trudno. Idziemy. Ona ma włosy do pasa, a chce tylko parę cm skrócić, wiec chyba wielkich szkód nie poczynią.
- Mamo, może zrób gdzie indziej termin....
- Chyba u dentysty.
- Błeee!
P.S.
Młoda zadowolona choć ta sama fryzjerka obcinała. Ktos tu miał dobry dzień. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz